W Kamiennym Kręgu ze Zbigniewem Frączkiewiczem

Zbigniew Frączkiewicz w Kamiennym Kręgu

Zbigniew Frączkiewicz w Kamiennym Kręgu

Gdybym miał więcej tupetu niż rozumu – a wedle niektórych tak właśnie jest – mógłbym powiedzieć, że Zbigniew Frączkiewicz to mój człowiek w Szklarskiej Porębie.

Wprawdzie dzieciństwo i młodość spędził w Łodzi, a w roku mojego urodzenia rozpoczął studia na Wydziale Rzeźby Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, ale w 1970 r. zdobył główną nagrodę w ogólnopolskim studenckim plenerze rzeźby w Legnicy, w której wówczas zamieszkał – dziesięć lat wcześniej niż ja. Od października 1972 r. pracował w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych we Wrocławiu – w którym później dziewięć lat studiowałem – a w 1973 osiadł w Lubinie, w którym ja mieszkałem wtedy już od lat ośmiu.  

Na początku lat 80., kiedy ja przeprowadzałem się do Legnicy, artysta przeniósł się do pobliskiego Chocianowa – gdzie narodził się cykl Ludzie z żelaza – w 1986 pomieszkiwał już jednak w Świeradowie-Zdroju, a w 1987 osiadł w Szklarskiej Porębie, gdzie mieszka do dziś i gdzie po raz drugi spotkałem się twarzą w twarz z jego Ludźmi. Byliśmy więc ziomami par excellence. A nawet jesteśmy, bo przecież przeszłości nam już nikt nie odbierze.

Żelaźni Ludzie Zbigniewa Frączkiewicza to jeden z najbardziej oryginalnych i wzbudzających największe kontrowersje cykli rzeźbiarskich ostatnich kilkudziesięciu lat. Swojego czasu widziałem ich wystawionych w legnickim rynku, kiedy to byłem jeszcze nieopierzonym wyrostkiem – jednym z tych, co naśmiewali się z metalowych fiutków. Reakcje dorosłych, o ile pamiętam, były zaś trojakie: albo święte oburzenie, albo zgoła nieświęte kpiny, albo jedno i drugie razem wzięte. Niestety, o ile ja z tych infantylnych reakcji (robienie sobie jaj z jaj) wyrosłem, o tyle inni tzw. dorośli odbiorcy sztuki jakby się jeszcze bardziej w nich utwierdzili.

Śmiałem się czy się nie śmiałem, już wtedy w Legnicy Żelaźni Ludzie zrobili na mnie piorunujące wrażenie (być może śmiech był instynktowną obroną przed tymi piorunami), a kiedy zobaczyłem ich kilka lat temu – czego się zupełnie nie spodziewałem – w Szklarskiej Porębie, zamkniętych w Kamiennym Kręgu, wrażenie było stokroć silniejsze. Może do pewnych rzeczy trzeba po prostu dorosnąć.

Usytuowani u podnóża Szrenicy, w najbliższym sąsiedztwie skromnej, choć gustownej, utrzymanej w starym stylu chaty artysty i nieco dalszym jak najbardziej współczesnej Biedronki, Ludzie z żelaza Zbigniewa Frączkiewicza zdają się tym wymowniej wyrażać sobą to, do czego wyrażania zostali stworzeni. Z jednej strony jawią się zatem jako odczłowieczone, zuniformizowane, odpodmiotowione twory współczesnej produkcyjno-kompsumpcyjnej cywilizacji, z drugiej zaś jako przeciwstawiające się jej niezłomne – choć nagie i zdeformowane – arcyludzkie jednostki, z godnością znoszące swoją degenerację, stanowiące bolesny wyrzut sumienia naszych podłych, dehumanizujących czasów. A że jedno kłóci się z drugim? Cóż, w sztuce – podobnie jak w naturze – nic nie kłóci się z niczym. „Sprzeczność jest kategorią umysłu człowieka, a nie samoistnym elementem rzeczywistości”, jak się wyraził Erich Fromm. A czyż sztuka nie istnieje – między innymi – po to, aby nam uświadamiać ograniczenia naszych myślowych kategorii? I tego, jak dalece oddalają nas one od natury (i)  rzeczywistości?

O procesie tworzenia Żelaznych Ludzi tak pisał swojego czasu Krzysztof Stanisławski: „Figury powstają w łoskocie, żarze i dymach odlewni w Chocianowie, w technologii nad wyraz prymitywnej, przypominającej XIX-wieczne huty, w obecności artysty, dla którego akt zalewania form przezeń przygotowanych stanowi akt niemal demiurgicznego misterium, silnie przez niego przeżywanego. Ludzie są odlewani w częściach – chropowatych i nieforemnych, celowo nie cyzelowanych, niezbyt dopasowanych jedne do drugich i łączonych przy pomocy grubych śrub. Ludzie z żelaza powstają w efekcie produkcji seryjnej: głowy, ręce, nogi, głowy, ręce… Te skręcane mutrami golemy stoją na szeroko rozstawionych nogach z rękami wyciągniętymi wzdłuż tułowia, z ledwo ukształtowanymi korpusami, z zaciętymi żelaznymi twarzami. Ustawiają się jedne za drugimi lub obok siebie, patrzą w pustą przestrzeń, krzyczą”.

Cykl był pokazany m.in. w Mainz, Hanowerze, Fellbach, Worpswede i Karlsruhe w Niemczech, w jednym z centralnych miejsc Hofburgu w Wiedniu oraz w kraju: w Toruniu, Łodzi, Sopocie, Bydgoszczy, Gorzowie Wielkopolskim, no i w mojej Legnicy. Jednym z najciekawszych projektów było wystawienie Żelaznych Ludzi wysoko w Górach Izerskich, „w części Karkonoszy całkowicie niemal zniszczonych wyziewami przemysłowego trójkąta polsko-niemiecko-czeskiego, pozbawionych drzew i wszelkiej roślinności. Wyłonili się o brzasku o 6.20 rano w lecie 1993 r., dobitnie akcentując swą wyniosłość w beznadziei pustej, jałowej kamiennej pustyni, stawiający czoło porywistemu wiatrowi. W filmie video nakręconym przez Frączkiewicza Ludzie z żelaza niemal wtapiają się w surowy krajobraz” (K. Stanisławski).

I wszystko wskazuje na to, że Ludzie z żelaza jeszcze długo pozostaną niepokojąco, wręcz dramatycznie aktualni. Na pohybel życiu, z pożytkiem zaś dla sztuki, jak to często bywa.

Dziś rano znów przyjechałem do Szklarskiej Poręby i ucięliśmy sobie z panem Zbigniewem dłuższą pogawędkę o życiu, o przeszłości, o historii i Historii, a zwłaszcza o wyższości sztuki nad polityką, czyli gór nad nizinami. Zakończyliśmy mało oryginalną, aczkolwiek pocieszną konkluzją, że artyści w Polsce mogą liczyć głównie na siebie. I stwierdziliśmy, że czasami – np. w takich dniach jak dzisiejszy – to w zupełności wystarcza. Choć wolelibyśmy, aby jednak nie musiało.

Tymczasem jednak w Polsce sprawy bytowe artysty, ku jego utrapieniu, w niewielkim stopniu zależą od skali jego talentu czy poziomu jego prac, w dużo większym zaś od przechylności władzy i zrozumienia odbiorców. Czyli najczęściej od ich nieprzychylności i niezrozumienia. Z jednej strony zatem władza, opędzająca się od artysty niczym od namolnego gza, z drugiej zaś coraz bardziej wymagająca bardziej sztuczek niż sztuki publika .

Jak na mój nizinny rozum, każde miasto – zwłaszcza takie o profilu turystycznym – powinno cieszyć się z faktu, że jego mieszkańcem jest artysta tej miary co autor Żelaznych Ludzi. Ale się nie ciszy. Najczęściej bowiem jest tak, że wszyscy oczekują od artysty pracy społecznej, a jego dzieła trzeba zamykać w „kamiennych azylach” (oficjalna nazwa Kamiennego Kręgu to „Krąg 2000 Azyl Żelaznych Ludzi”), aby je konsumenci sztuki nie upaćkali, nie nadkruszyli tudzież nie zjedli. Ślady tych zniszczeń i konsumpcji można sobie oglądać całkiem za darmo nie tylko w Szklarskiej Porębie.

Tak więc Zbigniew Frączkiewicz jest w pewnym sensie polskim artystą wzorcowym: wykonuje kawał dobrej roboty, za którą mu płacą tyle co nic – lub zgoła nic – za to chętnie się na dzieło oburzą, potraktują sprejem lub śrubki odkręcą i metalowe genitalia podprowadzą.

Jak coś zdewastować, wie każdy głupek. Patent na niepłacenie artyście jest nieco bardziej skomplikowany, choć w gruncie rzeczy równie prosty. Przykład? Aby postawić sobie za darmo Pomnik Pamięci Ofiar Lubina ’82, wystarczy zawiązać Komitet Pamięci Ofiar Lubina ’82, zmówić pomnik u Zbigniewa Frączkiewicza, odebrać gotowy pomnik od artysty, rozwiązać Komitet Pamięci Ofiar Lubina ’82 – i po sprawie. Autor zostaje nie tylko bez kasy, ale i nie ma kogo o te kasę ścigać. A potem nie zaproszą go nawet na uroczystości, które rozmaicie oficjele pod owym pomnikiem urządzają.

I moglibyśmy tak z panem Zbigniewem biadolić nad artystyczną dolą i niedolą długo i bezsensownie, ale że ani on, ani ja nie mamy tego w zwyczaju, powiedzieliśmy sobie bez słów „a metalowe genitalia z nimi wszystkimi” i zeszliśmy na bardziej przyjemne tematy. Czyli na góry, kobiety i świetlaną przyszłość, jaka się przed nami rysuje. A jutro wybieram się w góry, gdzie się w ogóle o żadnych pierdołach nie myśli. I za to je lubię.

Grzegorz Tomicki

„Odra” 6/2018

Kamienny Krąg, Ludzie z żelaza



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *